Gdy tylko przeczytałam, że Ilona Wiśniewska pracuje nad książką o Grenlandii, wprost tupałam nóżką ze zniecierpliwienia i odliczałam dni do premiery. Odkąd przeczytałam Białe, namiętnie śledzę wszelkie pisarskie wynurzenia Autorki, a że te najczęściej dotyczą dalekiej północy, na punkcie której mam kompletnego bzika, to i Grenlandia podniosła mi ciśnienie. W dobrym tego słowa znaczeniu oczywiście.
Po długim czasie oczekiwania w końcu otworzyłam książkę (czy też raczej plik na czytniku) i przeczytałam pierwszą stronę. Mój zapał długo nie znikał, mimo że tekst jakoś się nie kleił, a opisana historia specjalnie nie wciągała. Może to kwestia Grenlandii, myślałam sobie. Niby to też północ, ale jakaś taka inna i nieskandynawska. Może jeszcze mnie wciągnie, jak dwie pozostałe książki…? Nie, nie wciągnęło mnie nigdzie, poza otchłanią zrezygnowania i rozczarowania.
Minęło już trochę czasu od premiery najnowszej książki Ilony Wiśniewskiej, a ja celowo zwlekałam z napisaniem tej recenzji. Chyba dlatego, że nie wiedziałam jak do niej podejść. I do książki, i do recenzji i chyba też do samej Ilony Wiśniewskiej, której styl pisania ewoluował tak bardzo od czasów Białego, że trudno jest mi to zrozumieć. Ale po kolei. Zacznijmy od samych Grenlandczyków, bo to przecież o nich jest Lud.
Jaka więc okazała się ta Grenlandia? Potwornie przytłaczająca i depresyjna, niestety. Nie chcę Wam robić spojlerów, ale jeśli myślicie, że przeniesiecie się na wyspę w pewien jesienny wieczór, by pokonać chandrę, to zdecydowanie odradzam takie nastawienie. Ta książka jest pełna prawdziwych historii, z których każda jest bardziej poruszająca od poprzedniej. Autorka, podobnie jak w dwóch poprzednich książkach, poprzez rozmowy szkicuje obraz wyspy, o której niewiele osób wie coś poza tym, że jest tam zimno i pusto.
Są wiec opuszczone dzieci, przewlekła depresja i samobójstwa. Jest dzika przyroda, odrobina polityki i sporo filozofii życia codziennego. Niby wszystko, czego potrzeba do znakomitego reportażu, ale mnie Lud jakoś nie porwał, jest w rzeczywistości bardzo wartościowym reportażem. Książka zbiera doskonałe recenzje, więc to pewnie tylko ze mną jest coś nie tak, czy też raczej z oczekiwaniami, jakie miałam. Nie oczekujcie więc niczego i po prostu dajcie się ponieść lekturze. Pewnie wyjdziecie na tym lepiej, niż ja 😉
Jest jeszcze jedno małe “ale”. Lubię czytać reportaże, bo zazwyczaj są pisane “mięsistym” językiem. Bez upiększeń, epitetów czy zawiłych metafor. Bez zbytniej ingerencji autora, która utrudniałaby zrozumienie historii. A tutaj miałam wrażenie, że Autorka stoi nade mną i co kilka zdań wtrąca swoje trzy grosze. A to jakiś rozwlekły opis fal, a to rozbudowane porównanie czy dziwaczny przymiotnik. Pewnie się czepiam, ale ta zbyt poetycka warstwa tekstu skutecznie przysłoniła mi samą treść. Męczyłam się nad książką ładnych kilka tygodni, podczytując parę stron co jakiś czas i odkładając czytnik z powrotem na miejsce. To nie jest reportaż, a mglista wizja Grenlandii, na którą chyba nie byłam gotowa. Czy też raczej: nie tego się spodziewałam i pewnie dlatego trudno mi było przestawić się już w trakcie czytania.
Jedno jednak muszę Autorce oddać: sposób, w jaki przedstawiła Grenlandię jest tak inny, że książka z pewnością stanie się swego rodzaju kompendium wiedzy o grenlandzkiej społeczności. I może w sumie to ma sens, że reportaż o społeczeństwie w tak trudnej sytuacji ma pesymistyczny wydźwięk i nie czyta się go najłatwiej…?
Gdybym miała oceniać moje wrażenia podczas samej lektury, to pewnie ocena byłaby niska. Ale nie na tym polegają recenzje (chyba). Nie będę więc dawać żadnych gwiazdek, punktów czy “rzutów kostką”. Podsumuję to tak: przeczytajcie Lud jeśli chcecie zobaczyć prawdziwą Grenlandię. Jeśli natomiast szukacie książki o sielance na krańcu świata, to sięgnijcie po coś innego.
A czy Wy już czytaliście najnowszą książkę Ilony Wiśniewskiej?