Jak wygląda praca w biurze tłumaczeń? Cz. 3

by Anna

pexels-photo-783737

Czas na trzecią już część wpisu o pracy tłumacza. Pierwszy wpis z tej serii znajdziecie tutaj, a drugi tutaj. Jeśli interesują Was szczegóły związane z szukaniem takiej pracy, stawkami i wszelkimi innymi formalnościami to koniecznie tam zajrzyjcie. W tym artykule skupię się na pozostałych aspektach tłumaczeń takich jak: na jaki język najlepiej tłumaczyć (ojczysty czy obcy?) oraz jak radzić sobie z cwanymi zleceniodawcami. Na koniec opiszę Wam kilka kuriozalnych sytuacji, które przydarzyły mi się podczas czterech lat pracy w różnych biurach tłumaczeń.

Z polskiego czy na polski?

Bez względu na to z jakim językiem pracujecie, zawsze pojawi się ten dylemat – “w którą stronę” chcecie tłumaczyć i w jakich tłumaczeniach czujecie się najlepiej. Wielu specjalistów i teoretyków tłumaczeń twierdzi, że najlepsze tłumaczenia to te, które wykonujemy na język ojczysty. To samo słyszałam od wykładowców na kursach tłumaczeniowych zarówno w Polsce jak i Norwegii. No dobrze, to tyle teorii, a jak jest w praktyce? W praktyce zdecydowana większość biur (jeśli nie wszystkie) oczekuje, że tłumacz będzie pracował “w obie strony”. To samo dotyczy również tłumaczy przysięgłych, o czym przeczytacie w dalszej części wpisu.

Wielu osobom wciąż wydaje się naturalne, że znając język obcy tłumacz jest w stanie tłumaczyć na język obcy równie dobrze jak na język ojczysty. Z pewnością zdarzają się takie przypadki, ale ja akurat jestem zdania, że tłumaczenia na język obcy zawsze będą trochę słabsze. Nie złe, nie totalnie beznadziejne, ale po prostu słabsze. Można znać dany język na poziomie C2, rozumieć absolutnie wszystko i posługiwać się na co dzień setkami wyrażeń idiomatycznych, a i tak może to nie wystarczyć do przetłumaczenia jakiegoś tekstu na język obcy tak dobrze, jak zrobiłby to nejtiw. Dlatego w idealnym świecie tłumacze przekładaliby teksty tylko na język ojczysty lub ewentualnie współpracowaliby z rodzimymi użytkownikami danego języka, którzy pomogliby skorygować pewne błędy.

Jeśli czujecie, że tłumaczenia na język obcy stanowią dla Was zbyt duże wyzwanie to możecie ustalić z pracodawcą, że będziecie tłumaczyć tylko na polski. Być może nie wszyscy zleceniodawcy zgodzą się na takie wymogi (liczy się przecież zysk i wydajność tłumacza…), ale na pewno warto spróbować. Możecie też poprosić o takie zlecenia tylko na początku, dopóki się trochę nie wprawicie. Z reguły tłumaczeń tekstów użytkowych na język obcy dość szybko można się nauczyć, bo mają one prostą strukturę. Znacznie gorzej jest w przypadku dokumentów, w których powinny znaleźć się odpowiednie sformułowania. Jeśli zaczniecie od tłumaczeń z norweskiego to na pewno szybko zgromadzicie sobie własną bazę różnych dokumentów i łatwiej będzie Wam później tłumaczyć polskie dokumenty na język norweski. Ja trochę żałuję, że nie zaczęłam właśnie w ten sposób, a od razu rzucono mnie na głęboką wodę. Ale nie ma tego złego – w końcu uczymy się na błędach.

Tłumaczenie zwykłe i przysięgłe

Jak zapewne wiecie są dwa rodzaje tłumaczeń: zwykłe i przysięgłe. Wszystkie posty z tej serii dotyczą tłumaczeń zwykłych, bo tylko takimi się zajmowałam, ale napiszę Wam też pokrótce czym charakteryzują się tłumaczenia przysięgłe.

Po pierwsze, żeby móc wykonywać tego typu tłumaczenia trzeba zdać egzamin państwowy. Taki egzamin to inwestycja – jest dość drogi, bardzo trudno go zdać, a w dodatku w przypadku języków takich jak norweski próżno szukać kursów przygotowujących do egzaminu. Kiedyś UAM w Poznaniu oferował studia podyplomowe z językiem niemieckim i językami skandynawskimi, ale już od kilku lat kurs nie pojawia się w ofercie uczelni. Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś wróci do oferty uczelni.*

Przyszli tłumacze przysięgli muszą spełnić szereg wymogów przed przystąpieniem do egzaminu. Wszelkie wymogi oraz dokumenty, które trzeba złożyć przed egzaminem znajdziecie na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości. Bardzo przydatna jest też lista polecanej przez Ministerstwo literatury, z którą warto się zapoznać. Szczególnie polecam Wam lekturę Kodeksu tłumacza przysięgłego. To wprost kopalnia wiedzy, do której warto zajrzeć jeszcze zanim zaczniecie wypełniać formularze niezbędne do zgłoszenia na egzamin.

A jak wygląda sam egzamin? W Polsce obowiązkowe są dwie części: pisemna i ustna. W części pisemnej tłumaczy się cztery teksty – dwa na język obcy i dwa na język polski. Co najmniej jeden tekst z każdej kategorii powinien być specjalistyczny. Może to być np. dokument prawniczy. Przykładowe zadania z najpopularniejszych języków również można sobie przejrzeć na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości.

W drugiej części egzaminu kandydat musi zmierzyć się z tłumaczeniem ustnym. Podobnie jak w części pisemnej, również i tu należy wykonać cztery tłumaczenia, z czego dwa mają charakter specjalistyczny. Tłumaczy się na dwa sposoby: a vista i konsekutywnie. W tłumaczeniu a vista kandydat otrzymuje tekst pisany w języku obcym i tłumaczy go na język polski. Podcza tłumaczenia konsekutywnego komisja czyta dwa teksty w języku polskim, robiąc co jakiś czas przerwy na tłumaczenie. Ten typ ćwiczeń był najmniej lubianym w naszej grupie na studiach, bo wiązał się ze stresem. Nie wyobrażam sobie nawet jak duży musi być stres podczas egzaminu państwowego…

A co jeśli ktoś nie czuje się dobrze w tłumaczeniach ustnych? W Polsce nie ma możliwości zdania tylko części pisemnej egzaminu, ale i na to jest rada. Można zdać egzamin w Norwegii, gdzie do części ustnej i pisemnej podchodzi się oddzielnie. Tutaj znajdziecie informacje odnośnie norweskich procedur oraz terminów egzaminów. Nie wszystkie języki można zdawać co roku, czasem trzeba poczekać rok lub dwa.

Muszę przyznać, że zdawanie egzaminu w Norwegii wydaje się o wiele bardziej kuszącą opcją. Nie sądzę, żebym w najbliższym czasie zdecydowała się podejść do takiego egzaminu, ale jeśli kiedyś przyjdzie mi to do głowy to biorę pod uwagę tylko i wyłącznie tłumaczenia pisemne. Nie lubię tłumaczeń ustnych i nie podjęłabym się ich nawet za dobrą stawkę. Każdy ma w końcu swoje granice 🙂

Przekręty i historie z życia wzięte

To będzie chyba najzabawniejsza część całego cyklu, bo zebrałam w niej największe przekręty i najbardziej absurdalne sytuacje, jakie mnie spotkały podczas mojej krótkiej kariery w biurach tłumaczeń. Klienci prawie nigdy nie dowiadują się o tym, co dzieje się “po drugiej stronie” i każde biuro bardzo dba o to, by wszelkie wpadki zachować dla siebie. To zrozumiałe, w końcu wizerunek firmy decyduje w dużej mierze o ilości klientów i wysokości stawek.

Jednym z klasycznych przekrętów stosowanych w dużych biurach jest dzielenie dłuższych tekstów na kawałki i przydzielanie im wielu tłumaczom, żeby było szybciej. Najbardziej ekstremalną odmianą takiej taktyki jest wysyłanie tych fragmentów jako… próbek do kandydatów. Wiem, to brzmi jak kiepski żart, a jednak się zdarza. W ten sposób biuro ma podwójny zysk, bo nie tylko zgarnia część wynagrodzenia dla siebie, ale też przywłaszcza sobie część, która normalnie powędrowałaby do kieszeni tłumacza. Dwie pieczenie na jednym ogniu!

Wysyłanie próbek i sprawdzanie tłumaczy przed ich zatrudnieniem jest jak najbardziej w porządku, więc nie szukajcie od razu podstępu, gdy jakieś biuro poprosi Was o wykonanie małego tłumaczenia w ramach sprawdzianu. Waszą uwagę powinny jedynie zwrócić próbki, które ewidentnie nie stanowią spójnej całości lub które zostały skądś wycięte. Mam nadzieję, że to tylko pojedyncze przypadki i nie zdarzają się nagminnie, ale warto zwracać na to uwagę.

Jakiś czas temu byłam świadkiem podobnej sytuacji z pewnym wydawnictwie. Planowano tam wydać jakiś norweski reportaż, jednak na kilka miesięcy przed premierą tłumacz zniknął, a wydawca pozostał bez tekstu. Nie pamiętam już jaki był proponowany termin wykonania tłumaczenia, ale wiem, że cała sytuacja wydała mi się mocno naciągana i nie podjęłam się tego. Wydawnictwo zdecydowało się wtedy na rozdzielenie książki między kilku(nastu) tłumaczy i pominięcie w gotowej publikacji nazwisk osób, które przełożyły tekst. No cóż, to też jest metoda.

Biura tłumaczeń to firmy jak wszystkie inne i muszą przynosić zysk. Niektóre z nich idą w tym nawet o krok i minimalizują rolę człowieka w procesie tłumaczenia do minimum. Już teraz można znaleźć oferty pracy dorywczej dla tłumaczy, która ma polegać na korekcie tłumaczeń wykonywanych automatycznie. Niektóre biura oferują nawet płatność za każde poprawione słowo, co dla firmy jest bardzo małym kosztem, a dla tłumacza niestety marnym wynagrodzeniem (np. 50 groszy brutto za każde poprawione słowo…). Nie wiem kto decyduje się na podjęcie takiej pracy, ale podobnych ofert widziałam już kilka.

Niektóre biura by przyspieszyć pracę korzystają z szablonów dokumentów, które często się pojawiają w zleceniach klientów. W ten sposób praca tłumacza polega tylko na wstawieniu odpowiednich danych i zapisaniu ile czasu mu to zajęło. Jedno z biur, w których pracowałam płaciło “na minuty” za takie zadania. Nigdy się tego nie podjęłam, ale wiem, że było sporo osób, które sumiennie zbierały sobie “minutki” do wynagrodzenia.

Dość kontrowersyjne było również samo pochodzenie używanych tam szablonów. Były to teksty stworzone przez osoby pracujące dla biura i w niektórych dokumentach zdarzały się dziwne sformułowania, a nawet błędy. Biuro oczywiście długo nie było tego świadome i nie mogło sprawdzić poprawności tekstów, więc dopiero gdy klienci zaczęli masowo narzekać postanowiono się tym zająć. Do dziś pamiętam email wysłany do wszystkich pracowników, w którym proszono, by tłumacze nie używali sformułowania høyde på inntekt, które było dosłownym tłumaczeniem wyrażenia “wysokość wynagrodzenia” (tutaj powinien nastąpić facepalm). Wtedy z ciekawości zerknęłam sobie na dostępne na dysku szablony i czasem aż nie mogłam się nadziwić kreatywności niektórych tłumaczy. Używanie szablonów nie jest złe, ale chyba wypadałoby sprawdzić czy są poprawne, zanim zacznie się do nich wklejać dane klientów i wysyłać gotowe zlecenia.

Jak pisałam w poprzedniej części, przez jakiś czas zajmowałam się też tłumaczeniem CV. Bardzo tego nie lubiłam i to nie tylko dlatego, że były to strasznie nudne zlecenia, ale również dlatego, że niektórych CV nawet nie byłam w stanie zrozumieć. Moim zdecydowanym numerem 1 jest CV w języku angielskim, które okazało się być kolażem wyrażeń z Google Translate i kreatywności autora. O ile byłam w stanie rozszyfrować frazy typu place of bird (przykład autentyczny), o tyle inne nie mówiły mi już zupełnie nic. To był moment kiedy powiedziałam “dość” i nie żałuję. A co do tego konkretnego zlecenia to poprosiłam biuro o odesłanie go do klienta z prośbą o korektę lub przesłanie poprawnej wersji po polsku. W końcu do moich zadań nie należało korygowanie angielskich tekstów z Google Translate i tłumaczenie ich później na norweski.

Pewnie mogłabym przytoczyć jeszcze kilka zabawnych sytuacji, ale do tego potrzebowałabym kilku kolejnych wpisów. Popełnianie błędów jest rzeczą ludzką, ale gdy widzę, że biura tłumaczeń liczą tylko na szybki zysk i nie chcą inwestować w weryfikacje językowe swoich tłumaczy lub chociażby sprawdzanie szablonów dokumentów, to zaczynam wątpić w ich intencje. Dlatego wypisałam się z tego światka i jeśli jeszcze kiedyś wrócę do tego typu tłumaczeń to tylko na moich warunkach. Wam też to mogę poradzić: nie popełniajcie moich błędów i od razu uciekajcie od pracodawców, którzy coś kręcą, przeliczają Waszą pracę na minuty lub wysyłają Wam niespójne teksty pełne błędów. Szanujcie się, bo naprawdę szkoda Waszego czasu i nerwów na poprawianie błędów innych.

Plusy i minusy

Jeśli przebrnęliście przez tę serię to pewnie interesuje Was ten zawód i być może zastanawiacie się teraz czy jest to zajęcie dla Was. Oczywiście najlepszym sposobem na przekonanie się o tym jest po prostu spróbowanie. Jeśli nadal się wahacie to przygotowałam dla Was listę rzeczy, które należy rozważyć przed podjęciem takiej pracy:

  • To dość żmudne zajęcie. Większość czasu spędza się przed komputerem na czterech literach. W sumie wiele zawodów dziś tego wymaga, więc to pewnie żadne zaskoczenie.
  • Niektóre teksty mogą być długie i nudne jak flaki z olejem, a i tak trzeba będzie przez nie przebrnąć. Do pewnego stopnia możecie wybrać co chcecie tłumaczyć, ale czasem pewnie przyjdzie Wam przetłumaczyć coś potwornie nużącego. Warto być tego świadomym i wypracować sobie jakąś strategię przetrwania. Ja w takich sytuacjach włączałam sobie jakąś małą wymagającą muzykę w tle (Enrique Iglesias sprawdzał się idealnie), która mnie zbytnio nie rozpraszała, ale jednocześnie nieco pobudzała do życia.
  • Klient ma zawsze rację, nawet gdy jej nie ma. Bądźcie wyrozumiali, gdy ktoś zapyta dlaczego tekst przetłumaczony nie ma dokładnie takiej samej ilości słów/zdań, co tekst źródłowy. Wyjaśnijcie wszystko spokojnie i uprzejmie. Nie ma sensu stresować się na marne.
  • Praca w biurze tłumaczeń może przynosić całkiem dobre zyski, ale bywają też gorsze okresy. Warto mieć jakieś dodatkowe źródło dochodów lub zacząć pracować na własny rachunek. Dla biur tłumaczy pracuje z reguły wiele osób, a zlecenia są rozdzielane w ten sposób, by zostały wykonane jak najszybciej. Może się więc zdarzyć, że będziecie dostawać jeden krótki tekścik co dwa dni, a z tego raczej trudno uzbierać porządną pensję.
  • Pamiętajcie, że warto negocjować własne warunki. Nie zgadzajcie się na wszystko tylko dlatego, że jesteście początkujący. Jeśli w czymś nie czujecie się dobrze to jasno to powiedzcie.

Ja sama nie byłam świadoma wielu z powyższych punktów i dopiero z czasem odkryłam jak to naprawdę wygląda. Jednak poza kilkoma minusami praca tłumacza jest świetnym zajęciem dla kogoś, kto kocha języki obce. Możliwości jest teraz coraz więcej, bo też coraz więcej osób wyjeżdża za granicę, a w Polsce zaczynają działać zagraniczne firmy, które potrzebują tłumaczy. Miejcie więc oczy i uszy szeroko otwarte, a na pewno znajdziecie coś dla siebie w światku tłumaczeń. Powodzenia!


* A jeśli Wy wiecie, gdzie można zrobić kurs tłumaczeniowy z językiem norweskim to koniecznie dajcie znać!

You may also like

2 komentarze

zkontekstu 26/08/2018 - 17:55

Ah to sprawdzanie tłumaczeń automatycznych będzie niestetety coraz popularniejsze, w branży wróży się, że powstanie nowy zawód: weryfikator, może nawet wprowadzą taką specjalizację na studiach. Na szczęście, o ile w tłumaczeniach technicznych jest możliwe zastąpienie tłumacza weryfikatorem, to nie wydaje mi się, żeby przy bardziej kreatywnych tłumaczeniach to było możliwe. Może w końcu tłumacze literatury będą bardziej doceniani 😉

Reply
Jak nie zapomnieć? Trening mięśni językowych – Norwegolożka 19/09/2019 - 08:07

[…] czasów studiów czy pracy w biurze tłumaczeń (o tym doświadczeniu możecie przeczytać TU, TU i TU), gdzie miałam do czynienia z dziwacznymi tekstami i językiem, którego nie użyłabym na […]

Reply

Leave a Comment

Strona korzysta z plików cookies. Warunki przechowywania i dostępu do plików cookies możesz ustawić w przeglądarce. Ok!