Jak wygląda praca w biurze tłumaczeń? Cz. 2

by Anna

books-writing-reading-sonja-langford

W drugiej części cyklu o pracy tłumacza opowiem Wam trochę o kulisach tego zajęcia, korekcie zleceń i kontaktach z klientami. Z tego wpisu dowiecie się co zrobić, gdy ktoś wytknie Wam błąd i jak przyznać się do pomyłki i jednocześnie zachować twarz. Zapraszam do lektury!

Jakie teksty można tłumaczyć?

Ta sekcja pewnie powinna nazywać się “Jakie teksty TRZEBA tłumaczyć”, ale nie chciałam nikogo zniechęcać już na wstępie 🙂

No właśnie, to w końcu “można” czy “trzeba”? To oczywiście zależy od biura i od tego, na ile będziecie elastyczni. Na początku, gdy jeszcze nie ma się doświadczenia, raczej nie przebieramy w zleceniach i bierzemy to, co akurat wpadnie nam w ręce. Wiem, brzmi to strasznie i w idealnym świecie to tłumacz powinien wybierać teksty, które najlepiej odpowiadają jego zainteresowaniom i umiejętnościom, ale niestety tak zdarza się rzadko.

Na początku mojej współpracy z każdym z biur dostawałam krótkie teksty i z reguły takie, które nie wymagały zbytniej kreatywności. Doskonale to rozumiem – pracodawca chciał pewnie sprawdzić jak sobie radzę i czy może mi zaufać z jakimś większym zleceniem. I tak faktycznie było za każdym razem, bo po kilku/kilkunastu krótkich tekstach dostawałam zazwyczaj więcej zleceń i były one bardziej zróżnicowane.

pexels-photo-590016

Jednymi z najczęściej pojawiających się tekstów były wszelkie zaświadczenia wydawane przez polskie urzędy, takie jak zaświadczenia o zameldowaniu, wymeldowaniu, akty ślubu, urodzenia itp. Z reguły takie teksty oddaje się do tłumacza przysięgłego, ale w niektórych przypadkach wystarcza zwykłe tłumaczenie. Bardzo często pojawiały się także CV i muszę przyznać, że był to jeden z najmniej lubianych przeze mnie typów tłumaczeń. Nie jestem żadnym specem od rekrutacji, ale widząc niektóre CV pewnie od razu odrzuciłabym kandydata… Poza błędami ortograficznymi zdarzało mi się otrzymywać różne dziwne “kwiatki” – a to kolumny były tak rozjechane, że sama nie mogłam dojść do tego gdzie co powinno być, a to czcionka zmieniała się kilka(naście) razy w całym dokumencie, bo ktoś kopiował sobie jakieś wyrażenia z internetu, a to całe CV było wyjęte żywcem z jakiegoś bloga lub strony z szablonami i zmieniono w nim tylko dane… Mogłabym tak wyliczać bez końca. Oczywiście nie tłumaczyłam niczego z błędami (więcej o takich przypadkach w dalszej części wpisu), ale takie poprawianie lub domyślanie się “co autor miał na myśli” naprawdę było wyczerpujące. Dlatego też po jakimś czasie zrezygnowałam z tłumaczenia CV, bo nie miałam już do tego nerwów i miałam wystarczająco dużo innych zleceń.

Wśród tekstów użytkowych wysyłanych do tłumaczenia można było znaleźć prawie wszystko: maile do pracodawcy/przyszłego pracodawcy, listy motywacyjne, maile prywatne i służbowe, ogłoszenia, zaproszenia, plakaty, a nawet… wypracowania! Tak, zdarzyło mi się kiedyś tłumaczyć rozprawkę, która do złudzenia przypominała zadania, jakie można spotkać na Bergenstest czy Norskprøve. Oczywiście nie mam dowodów, by jednoznacznie stwierdzić, że ktoś chciał się nauczyć wypracowania na pamięć czy też oddać pracę domową do przetłumaczenia, ale miałam pewne podejrzenia.

Wśród wysyłanych do tłumaczy tekstów pojawiają się też czasem istne perełki jak chociażby stare instrukcje BHP czy instrukcje obsługi traktorów wyprodukowanych do roku 1995… Co wtedy? Cóż, jeśli tłumacz oceni, że jest w stanie przetłumaczyć taki tekst to czemu nie. Nie wnikajmy nigdy dlaczego ktoś potrzebuje jakiegoś tłumaczenia. Widocznie musi je wykonać i już. Motywy niech pozostaną słodką tajemnicą klientów 😉

A czy można odmówić wykonania jakiegoś tłumaczenia? Oczywiście, że tak! Jeśli tekst jest dla Was za trudny lub po prostu nie chcecie czegoś tłumaczyć (z różnych powodów) to po prostu powiedzcie to wprost. To bardzo trudne i ja sama nauczyłam się tego dopiero po dwóch czy trzech latach. Zwłaszcza na początku wydawało mi się, że powinnam być wdzięczna za każdy tekst, który mi powierzono (co jest częściowo słuszne), bo przecież jestem młodym tłumaczem bez doświadczenia… Dopiero po kilku reklamacjach od klientów, nerwach i poprawianiu własnej pracy zrozumiałam, że korona mi z głowy nie spadnie, jeśli czasem odmówię. To wszystko oczywiście zależy też od pracodawcy. Jedno z biur, z którym współpracowałam najdłużej, zaakceptowało moją decyzję i wysyłało mi później tylko określone typy tekstów, a inne biuro z kolei zerwało współpracę. Niestety bywa też tak, że biurom po prostu nie opłaca się utrzymywać współpracy z kimś, kto nie bierze “wszystkiego”, ale z drugiej strony tłumacz ma wtedy czystsze sumienie. Mimo że straciłam trochę zleceń, bo odmówiłam tłumaczenia tekstów technicznych i medycznych, to zaczęłam lepiej sypiać, a na widok nowego zlecenia nie zjadał mnie stres, jak to bywało na począktku. Tak, tłumaczenia, co do których nie jesteśmy całkowicie przekonani są bardzo stresujące. Podpisujemy się przecież pod każdym wykonanym zleceniem, nawet tym, z którego nie jesteśmy dumni i które wykonaliśmy dla kasy. Cieszę się, że już nie muszę tego robić, ale wiem doskonale, że wiele osób pracujących w światku tłumaczeń nie ma tego luksusu i muszą podejmować się wszystkiego, co zrzuci na nich pracodawca.

Tłumacze zajmujący się poszczególnymi dziedzinami i tekstami specjalistycznymi to ludzie, którzy mają ogromną wiedzę w tym kierunku i setki przetłumaczonych tekstów za sobą. Trudno wymagać, żeby student jakiejś filologii miał już taką wiedzę na temat medycyny czy mechaniki samochodowej (choć tak się może zdarzyć oczywiście!), ale dla zleceniodawców nie ma to zazwyczaj większego znaczenia. Liczy się jak szybko ktoś może wykonać tłumaczenie i za jaką stawkę. Brońcie się jednak rękami i nogami przed zleceniami, które przyprawiają Was o drżenie serca i paraliżują strachem. To znak, że coś jest poza Waszym zasięgiem i lepiej przekazać to komuś z większym doświadczeniem. Ja też obiecałam sobie, że nie tknę już tekstów medycznych lub specjalistycznych dopóki nie zdobędę wystarczającej wiedzy z tych dziedzin. Obecnie nie jest to na liście moich priorytetów, więc po prostu nie podejmuję się takich tłumaczeń. Myślę, że potencjalni klienci tylko na tym zyskują.

pexels-photo-247708

Korekta tłumaczeń

Kilka osób pytało mnie czy w biurach jest przeprowadzana weryfikacja gotowych tłumaczeń. Chciałabym odpowiedzieć, że oczywiście tak, ale w trzech biurach, z którymi miałam do czynienia nie było czegoś takiego i czasem zdarzały się reklamacje (więcej o tym w części o niezadowolonych klientach). Oczywiście wszelkie błędy, które wkradły się do tłumaczenia poprawiałam od ręki i przepraszałam klienta, ale często miałam poczucie, że takie tłumaczenia to kompletna samowolka. Wszyscy jesteśmy ludźmi i to normalne, że tłumacz może zrobić błąd, którego być może nawet nie zauważy sprawdzając tekst. Tak jest przecież ze wszystkim, co piszemy. Nie bez powodu nasze prace dyplomowe czyta też promotor, a często i korektor, podobnie manuskrypty czy tłumaczenia książek. Dla przykładu – moją książkę przed wydaniem czytało kilka osób, a i tak zostało w niej kilka literówek. Wyobraźcie więc sobie jak to jest, gdy nikt nie sprawdza tłumaczeń, zwłaszcza tych dłuższych, i trafiają one bezpośrednio do klienta. Zawsze było mi bardzo głupio, gdy wracały jakieś reklamacje dlatego starałam się jak najszybciej poprawić błędy i ponownie czytałam całość, tak na wszelki wypadek. Byłoby świetnie, gdyby każde biuro tłumaczeń zatrudniało korektora, bo wtedy jakość tłumaczonych tekstów byłaby o wiele większa. Niestety każda kolejna para oczu kosztuje, a i czas oddania zlecenia znacząco by się wtedy wydłużył, więc zazwyczaj nikt tego nie robi. Jeśli ktoś z Was współpracuje z jakimś biurem tłumaczeń lub wie, że gdzieś jest przeprowadzana dodatkowa korekta to proszę napiszcie o tym! Byłabym przeszczęśliwa wiedząc, że jest jeszcze nadzieja i ktoś gdzieś weryfikuje teksty przed odesłaniem ich klientowi.

Przypominam, że cały czas mowa tutaj o tłumaczeniach zwykłych, a nie literackich. Gdy tłumaczona jest jakaś książka, gotowy tekst przechodzi przez ręce redaktora, korektora, a czasem bywa też sprawdzany pod względem merytorycznym np. przez historyka. Jeśli chodzi o tłumaczenia tekstów użytkowych w większości przypadków żadnych korekt niestety nie ma. Być może wygląda to inaczej w przypadku takich języków jak angielski i większych biur tłumaczeń, ale ja nie spotkałam się jeszcze z taką praktyką. Gdyby tak było, być może udałoby mi się uniknąć wielu błędów i nie narażać klientów na nerwy i stratę czasu.

A skoro już o klientach mowa… Wiadomo, że klient nasz pan, klient ma zawsze rację itd., ale co jeśli tej racji jednak nie ma? Cóż, wtedy trzeba sprawić, żeby się o tym nie dowiedział. Poza kilkoma niezadowolonymi klientami, zdarzały mi się też dość zabawne sytuacje, gdy ktoś zarzucał mi, że jego tekst źródłowy był krótszy, niż tłumaczenie i że próbuję kogoś naciągnąć na dodatkowe koszty lub odwrotnie – że tekst docelowy był o kilka wyrazów krótszy i że na pewno coś pominęłam 🙂 Oczywiście tłumaczyłam wtedy zawsze, że to wynika z różnej struktury tych dwóch języków i zazwyczaj udawało mi się uspokoić klientów i odeprzeć zarzuty o “zjadanie” lub dodawanie zdań do tekstu, ale stres był zawsze.

W żadnym z biur tłumaczeń, w których pracowałam, nie miałam bezpośredniego kontaktu z klientem. Zazwyczaj w biurze jest pracownik odpowiedzialny za kontakt z klientami i tylko przekazuje zlecenia tłumaczowi. Gdy np. tłumacz ma wątpliwość co do jakiegoś fragmentu tekstu, jego poprawności itd. to kontaktuje się z biurem, które dopiero przekazuje zapytanie klientowi. To trochę taki głuchy telefon, ale w ten sposób wszystko jest załatwiane oficjalnie, a nie zostaje zamiecione pod dywan. To też dobre zabezpieczenie zarówno dla tłumacza jak i dla klienta. W razie poważniejszego konfliktu łatwiej jest dojść do porozumienia, bo wtedy to samo biuro tłumaczeń może wyjść z propozycją poprawy tłumaczenia/zwrotu kosztów czy też stanąć po stronie tłumacza i “odeprzeć” atak.

pexels-photo-1327217

Reklamacje i niezadowolony klient

Mimo tego, że kontakt z klientem zazwyczaj nie jest bezpośredni to i tak może przysporzyć sporo stresu. Wiadomo, że każdy chce wykonać swoją pracę jak najlepiej, ale wpadki się zdarzają i to częściej, niż nam się wydaje. Niektórzy klienci mogą czasem nawet nie zauważyć, że coś jest nie tak, bo np. nie znają języka, na który został przetłumaczony tekst. Innym z kolei może się wydawać, że coś jest niepoprawne, bo np. nie rozumieją użytego w tłumaczeniu słownictwa lub struktur gramatycznych. Takie zarzuty łatwo jest delikatnie odeprzeć i wytłumaczyć klientowi jak coś zostało zrobione i dlaczego. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, gdy klient faktycznie ma rację i w tłumaczeniu jest błąd/błędy. Co wtedy?

Po pierwsze, podejdźmy do sprawy spokojnie. Czytamy tłumaczenie i tekst oryginalny ponownie i staramy się znaleźć ew. błędy. Jeśli faktycznie takie są to je oczywiście poprawiamy i odsyłamy zlecenie. Proponuję traktować takie sprawy priorytetowo, bo niezadowolony klient, który jeszcze musi czekać na naprawienie błędu może się stać klientem niemiłym, a nawet agresywnym.

Klienci płacą za daną usługę i mają święte prawo do wniesienia reklamacji, jeśli tłumaczenie odbiega od tego, na co się umawialiśmy. Najczęściej są to tylko literówki, ale bywa też tak, że ktoś zna słownictwo danej branży i wie, że coś powinno nazywać się inaczej, niż zostało to przetłumaczone. To już są sytuacje podbramkowe, które niestety często zdarzają się początkującym tłumaczom. Tak, mnie też się to zdarzyło i to całkowicie z mojej winy. Powtórzę więc jeszcze raz: nie bierzmy się za tłumaczenia specjalistyczne, medyczne itp., jeśli nie mamy zupełnej pewności co do używanego w tych dziedzinach słownictwa. Zapewniam, że unikniecie wtedy wielu błędów, reklamacji i niezadowolonych klientów.

pexels-photo-415068

Błędy w oryginale – co z nimi zrobić?

Mówiąc o reklamacjach zazwyczaj myślimy o niepoprawnych tłumaczeniach, opuszczonych fragmentach tekstu i literówkach. Co jednak, gdy to tłumacz ma zastrzeżenia do oryginału? Co zrobić, gdy tekst, który otrzymaliśmy do przetłumaczenia jest totalnym bełkotem, zawiera błędy lub został wygenerowany bezpośrednio z Google Translate?*

Jeśli podejrzewacie, że w tekście są błędy merytoryczne, nie zgadzają się liczby, daty itp. to macie tutaj co najmniej dwa rozwiązania. Możecie skontaktować się z klientem i dopytać czy coś na pewno powinno być napisane w taki sposób. To rozwiązanie można zastosować, gdy mamy do czynienia z tekstem zredagowanym przez klienta. Inaczej należy postąpić, gdy tłumaczymy jakiś dokument, w którym doszukamy się błędu. W takiej sytuacji dobrym rozwiązaniem jest dodanie przypisu. Pamiętajcie, że podobnie jak w przypadku tłumaczeń literackich, również i w tłumaczeniach użytkowych tłumacz może opatrzyć tekst przypisami! Robimy to tylko wtedy, gdy mamy pewność, że coś jest błędem i gdy wiemy, że klient będzie potrzebował zarówno oryginału jak i tłumaczenia, np. by okazać dokumenty w urzędzie lub załączyć je do podania o pracę. Wtedy osoba, która będzie porównywała obie wersje musi widzieć takie same informacje na obydwu dokumentach (dotyczy to zwłaszcza liczb, dat i nazw własnych), nawet jeśli są one błędne, a dodatkowy przypis tłumacza w tekście docelowym rozwieje wszelkie wątpliwości, nie wpływając przy tym na formę tłumaczonego tekstu.

Podobnie jak tłumacz może popełnić błąd lub przeoczyć jakąś literówkę, tak i osoba zlecająca tłumaczenie może wysłać tekst z błędami lub niedociągnięciami. Jeśli są to niewielkie błędy, które nie wpływają na zrozumienie tekstu to po prostu wykonujemy naszą pracę i nie robimy o to szumu. Jeśli jednak tłumacz nie jest pewny czy rozumie tekst z powodu licznych błędów, urwanych zdań czy dziwnych/niepoprawnych struktur gramatycznych to może wystąpić ze swego rodzaju reklamacją do zleceniodawcy. Można wtedy poprosić, by klient przejrzał tekst i go poprawił albo najzwyczajniej w świecie odmówić wykonania zlecenia. Lepsze to niż zgadywanie co autor miał na myśli i próba przełożenia tego na inny język.

Uff, znowu się rozpisałam. Początkowo planowałam jeden wpis, ale to temat, na który mam sporo do powiedzenia, więc pojawi się co najmniej jeszcze jedna część. W przyszłą sobotę opowiem Wam trochę o samych tłumaczeniach, różnych typach tłumaczeń (zwykłych i przysięgłych), a całość okraszę kilkoma historiami z życia wziętymi. Będzie ciekawie i trochę zabawnie.

Jeśli macie jakieś pytania to piszcie śmiało w komentarzach lub na norwegolozka@gmail.com. Jestem bardzo ciekawa Waszych przemyśleń dotyczących pracy tłumacza i wyobrażeń na temat tego jak takie zajęcie wygląda.


* Ten ostatni przypadek to akurat historia prawdziwa (jedna z wielu!), o której przeczytacie w trzeciej części cyklu.

You may also like

4 komentarze

zkontekstu 23/08/2018 - 14:46

Bardzo przydatny post dla wszystkich przyszłych tłumaczy ^_^ ja zazwyczaj od razu przed podjęciem współpracy określam w jakich tekstach czuję się najlepiej i podejmuję się jedynie takich zleceń, szkoda i mojego i biura czasu na, przykładowo, tłumaczenia medyczne, na których się nie znam i tematyka całkowicie odbiega od moich zainteresowań.

Reply
Językowy miesiąc - sierpień 2018 - Madame Polyglot 25/08/2018 - 11:14

[…] Zajrzyj również do Ani Norwegolożki, gdzie zdradza, jak wygląda praca w biurze tłumaczeń! TUTAJ jest pierwsze część, a TUTAJ znajdziesz drugą! […]

Reply
Jak wygląda praca w biurze tłumaczeń? Cz. 3 – Norwegolożka 25/08/2018 - 16:46

[…] już część wpisu o pracy tłumacza. Pierwszy wpis z tej serii znajdziecie tutaj, a drugi tutaj. Jeśli interesują Was szczegóły związane z szukaniem takiej pracy, stawkami i wszelkimi innymi […]

Reply
Jak nie zapomnieć? Trening mięśni językowych – Norwegolożka 19/09/2019 - 08:07

[…] z czasów studiów czy pracy w biurze tłumaczeń (o tym doświadczeniu możecie przeczytać TU, TU i TU), gdzie miałam do czynienia z dziwacznymi tekstami i językiem, którego nie użyłabym na […]

Reply

Leave a Comment

Strona korzysta z plików cookies. Warunki przechowywania i dostępu do plików cookies możesz ustawić w przeglądarce. Ok!